Krzyczę już, krzyczę teraz. Wołam ją. Nie słyszy. Nie obraca się i już nie obróci. Odchodzi. Do jej uszu nie doleciała nawet jedna sylaba mojego nawoływania.
Kiedy widzieliśmy się ostatni raz? Sam już nie pamiętam. Któregoś dnia po prostu się rozeszliśmy. Każde w swoją stronę. Bez pytań, bez odpowiedzi. Nie zwracaliśmy wtedy na to uwagi. Kto by się przejmował takimi błahostkami. Było, minęło. Zamierzasz po tym płakać?
W obecnej chwili nie mogę zrozumieć tych wszystkich wydarzeń. Jak to możliwe, że rzeczy tak wielkie jak miłość mogą runąć w ułamku sekundy. Zniknąć, nie zostawiając nawet najmniejszego śladu po swojej egzystencji. Co z prawem zachowania energii? Gdzie się podziało wszystko to, co wnieśliśmy w naszą relację? Wszystkie uczucia, obietnice, wspólne plany? Czy to może tak po prostu wyparować?
Myślałem, że najgorsze już za mną. Że okres cierpienia ma swój termin przydatności do spożycia. Przeżywasz całe to piekło i masz to już za sobą. Niestety rzeczywistość wygląda inaczej. Może ono powrócić w każdej chwili. W najmniej oczekiwanym momencie.
Przypadkowe spotkanie. Nawet nie takie twarzą w twarz. Wystarczy twarzą w plecy. Co z tego, że ona nie widzi. Wystarczy, że ty dostrzegłeś dobrze znaną ci sylwetkę. Fala wspomnień powraca z potężnym impetem. Uderza jeden raz, potem kolejny. I tak w kółko, aż jej ulegniesz. Poddasz się. Przyznasz, że tak na prawdę przy jej sile jesteś niczym. Możesz się bronić z całych sił, zapierać, że nie robi to na tobie najmniejszego wrażenia. Jednak już sama wytrwałość przeszłych zdarzeń, próbujących do Ciebie powrócić, uświadamia ci twoją słabość. Przy przeszłości jesteśmy tylko nic nie znaczącym ziarnem piasku.
Uczucia są to siłą nad którą nie posiadamy kontroli. To one dyktują zasady, ustalają co i jak. Możemy protestować. Tylko po co? Czy jest sens marnować energię na czynność, która przynosi zerowe efekty? Czy można w taki razie się z nimi jakoś "zaprzyjaźnić"? Polubić nawzajem? A co mamy do stracenia?
Wydaje mi się, że droga do wewnętrznego spokoju nie wiedzie przez bunt. Wewnętrzną rewolucję. Prawdziwe pojednanie można uzyskać tylko przez spokojne i cierpliwe wysłuchanie. Zrozumienie tego, co emocje chcą nam przekazać. Przecież coś je zainicjowało. Jakiś zapalnik. Wydarzenie. Nic nie pojawia się znikąd. Czy zdajemy sobie sprawę co doprowadza nas do emocjonalnego rozpadu? Czy po prostu pozwalamy emocjom szargać nami na prawo i lewo? Czy możliwym jest przygotowanie się na wszystkie okoliczności? Może nie jesteśmy w stanie obronić się przed uderzeniem nostalgii, tęsknoty za tym co już przeszłe? Czy to coś złego?
Kiedy widzieliśmy się ostatni raz? Sam już nie pamiętam. Któregoś dnia po prostu się rozeszliśmy. Każde w swoją stronę. Bez pytań, bez odpowiedzi. Nie zwracaliśmy wtedy na to uwagi. Kto by się przejmował takimi błahostkami. Było, minęło. Zamierzasz po tym płakać?
W obecnej chwili nie mogę zrozumieć tych wszystkich wydarzeń. Jak to możliwe, że rzeczy tak wielkie jak miłość mogą runąć w ułamku sekundy. Zniknąć, nie zostawiając nawet najmniejszego śladu po swojej egzystencji. Co z prawem zachowania energii? Gdzie się podziało wszystko to, co wnieśliśmy w naszą relację? Wszystkie uczucia, obietnice, wspólne plany? Czy to może tak po prostu wyparować?
Myślałem, że najgorsze już za mną. Że okres cierpienia ma swój termin przydatności do spożycia. Przeżywasz całe to piekło i masz to już za sobą. Niestety rzeczywistość wygląda inaczej. Może ono powrócić w każdej chwili. W najmniej oczekiwanym momencie.
Przypadkowe spotkanie. Nawet nie takie twarzą w twarz. Wystarczy twarzą w plecy. Co z tego, że ona nie widzi. Wystarczy, że ty dostrzegłeś dobrze znaną ci sylwetkę. Fala wspomnień powraca z potężnym impetem. Uderza jeden raz, potem kolejny. I tak w kółko, aż jej ulegniesz. Poddasz się. Przyznasz, że tak na prawdę przy jej sile jesteś niczym. Możesz się bronić z całych sił, zapierać, że nie robi to na tobie najmniejszego wrażenia. Jednak już sama wytrwałość przeszłych zdarzeń, próbujących do Ciebie powrócić, uświadamia ci twoją słabość. Przy przeszłości jesteśmy tylko nic nie znaczącym ziarnem piasku.
Uczucia są to siłą nad którą nie posiadamy kontroli. To one dyktują zasady, ustalają co i jak. Możemy protestować. Tylko po co? Czy jest sens marnować energię na czynność, która przynosi zerowe efekty? Czy można w taki razie się z nimi jakoś "zaprzyjaźnić"? Polubić nawzajem? A co mamy do stracenia?
Wydaje mi się, że droga do wewnętrznego spokoju nie wiedzie przez bunt. Wewnętrzną rewolucję. Prawdziwe pojednanie można uzyskać tylko przez spokojne i cierpliwe wysłuchanie. Zrozumienie tego, co emocje chcą nam przekazać. Przecież coś je zainicjowało. Jakiś zapalnik. Wydarzenie. Nic nie pojawia się znikąd. Czy zdajemy sobie sprawę co doprowadza nas do emocjonalnego rozpadu? Czy po prostu pozwalamy emocjom szargać nami na prawo i lewo? Czy możliwym jest przygotowanie się na wszystkie okoliczności? Może nie jesteśmy w stanie obronić się przed uderzeniem nostalgii, tęsknoty za tym co już przeszłe? Czy to coś złego?
Komentarze
Prześlij komentarz